Home » Marginalia » Hordy dzikie i kupy swawolne. Francuscy dezerterzy lat 1792 – 1815

Hordy dzikie i kupy swawolne. Francuscy dezerterzy lat 1792 – 1815

Eugène-François Vidocq (1775-1857) kilkukrotnie dezerterował z armii, po czym wstępował do niej powtórnie, czasem zahaczając o więzienie. Przez krótki czas służył także w armii wroga; trwała wojna roku 1792. Do austriackich kirasjerów trafił po tym, jak zdezerterował z kawalerii dla uniknięcia kary za wcześniejszą dezercję. Jednak wichrzycielski i konfliktowy temperament nie pozwolił mu zostać u nich dłużej. Ponownie przeszedł przez linię frontu i wstąpił do armii francuskiej, z której zdezerterował po serii awantur, samowolnych przeniesień i kolejnym pobycie w więzieniu. W tamtych czasach nie było niczego niezwykłego w tym, że polski rząd reprezentował angielski dyplomata, Włoch służył na dworze francuskim, a Francuz na niemieckim. Nie było też niczego niezwykłego w tym, że armie nie były jednolite narodowościowo i panowały w nich pewne rotacje sprzyjające ucieczkom i zmianom przydziału.

W 1794 roku François znów trafia do więzienia w okolicznościach prawdziwie groteskowych. Podczas o wiele za długiego pobytu na przepustce wdaje się w romans, zakończony schwytaniem François’a uciekającego przed wściekłym mężem z Lille w kobiecym przebraniu. Pewien generał dywizji, którego nazwiska nie znamy, szczerze rozbawiony przygodami mocno niesubordynowanego żołnierza, umożliwia mu spokojne dokończenie służby w rodzinnym Arras, gdzie Vidocq długo nie zagrzał miejsca. François dostaje jednak sekretną misję wymagającą od niego powrotu do miasta. Podczas podróży dyliżansem coś nie daje spokoju młodemu awanturnikowi.

„Wśród moich towarzyszy podróży znaleźli się trzej mężczyźni, których poznałem w Lille, a ich sposób bycia wydawał mi się niezwykle podejrzany. Nosili teraz mundury różnych korpusów. Jeden miał epolety podporucznika, drugi kapitana, trzeci porucznika. Zachodziłem w głowę jakim sposobem ludzie, którzy nigdy nie służyli, zdołali zdobyć te stopnie. Tymczasem podporucznik zaproponował mi swoje poparcie.”   1

Nietrudno domyślić się dalszego rozwoju wypadków. François Vidocq dezerteruje i trafia do dziwacznego towarzystwa oszustów i cwaniaków, z których wielu nosi mundury jednostek, w których absolutnie nie służyli. Sam niebawem przywdziewa mundur strzelców konnych, pewien kapitan belgijskich karabinierów za odpowiednią opłatą wyposaża go w fałszywe dokumenty, a poznany w dyliżansie podporucznik dodatkowo dostarcza papiery awansujące François’a na podporucznika. Dokumenty pozwalają na przemieszczanie się po całym kraju.

„Tym sposobem zostałem wcielony do armii tułaczej, w skład której wchodzili dowódcy z fałszywymi papierami (lub w ogóle bez dokumentów), pozbawionej oddziałów, wydającej fałszywe rejestry poborowych i fałszywe marszruty. Komisarzy wojennych było tym łatwiej oszukać, że w administracji wojskowej panował ogólny chaos.”   2

Sprytni szalbierze bez przeszkód korzystali z wojskowych racji w każdym mieście, do którego przybyli, uaktualniając w miarę potrzeb swe fałszywe dokumenty, jak również przyznając sobie lipne awanse. Wspomniany podporucznik Auffray stał się generałem, Vidocq kapitanem huzarów. Liczebność „armii tułaczej” rosła; jeżeli wierzyć Françoisowi w roku 1795 było ich około dwóch tysięcy, co musiało w końcu zwrócić poważniejszą uwagę władz.

Co ja tu robię?

Naturalnie większość dezerterów nie była tak sprytna i przebiegła. Kiedy w 1792 roku francuskie Zgromadzenie Prawodawcze wypowiedziało wojnę Austrii, wkrótce zawiązała się silna koalicja antyfrancuska. Rewolucyjna armia została zmuszona dokonywać uzupełnień przypadkowymi ludźmi.

„Nie było też wystarczającej liczby wyszkolonych i zdyscyplinowanych piechurów, aby praktykować taktyką ancien règime’u. Luki w szeregach armii musieli zapełnić ochotnicy, którzy nie mieli bynajmniej zamiaru podporządkować się tradycyjnej dyscyplinie nawet wtedy, gdy był czas aby ją im wpoić. (…) Walczyli w nich ludzie wolni w obronie swobód, dla których połączenie pojedynczych utarczek i kolumn marszowych atakujących przy akompaniamencie okrzyku >>do ataku!<< było naturalnym sposobem walki. W istocie był to jedyny dostępny sposób walki dla żołnierzy, którym wręczano muszkiet na dzień lub dwa przed bitwą, i wcale nie okazał się fatalny”  3

Znacząca przewaga liczebna armii francuskiej nad przeciwnikami była niewątpliwie sporym atutem. Jednak wraz z rozszerzeniem działań wojennych, poza ochotnikami poborowych wcielano do wojska przymusowo, z brutalną bezwzględnością. Lazare Carnot (1753-1823) powołał ich w 1794 roku ponad milion. „Koniec z manewrami, koniec ze sztuką wojenną. Jedynie ogień, stal i patriotyzm się liczą!„. Nastał czas terroru, tak w kraju, jak i na polach walki. Naturalną koleją rzeczy wzrosła i dezercja. Znaczna część uciekinierów nie miała dokąd wrócić, pośród dezerterów znaleźli się i ci, którzy nie chcieli służyć Republice i pozostali rojalistami; dla nich nie było miejsca w armii. W roku 1810 liczbę dezerterów tułających się po Francji oszacowano na 167 770. Nawet jeżeli zawyżono te dane, skala zjawiska musiała przerażać.

Uciekinierzy

Od co najmniej 100 lat działali w Anglii i, w mniejszym stopniu, we Francji Łowcy Złodziei. Nie mieli oficjalnego statusu, a opłacani byli bezpośrednio z kas królewskich – za każdego schwytanego przestępcę oddzielnie. Ich głównym zadaniem było oczyszczanie dróg z bandytów. Łowca mógł zatrzymać cały dobytek pojmanego; nierzadko łowcami zostawali sami bandyci, którym zaoferowano odpuszczenie win w zamian za ich usługi na polu unieszkodliwiania innych, im podobnych bandytów. Praworządność i lojalność łowców pozostaje sprawą dyskusyjną; można przypuszczać że część z nich dla zysku nie trzymała się ściśle przyjętych obowiązków, można przyjąć, że owa część nie różniła się zbytnio od reszty podejrzanych włóczęgów. W niespokojnych czasach na traktach przybyło rzezimieszków, dodatkowo zasilonych dezerterami, którzy dla zaspokojenia podstawowych potrzeb zmuszeni byli dokonywać różnych przestępstw. Jako że niestrzeżone drogi były dosyć niebezpieczne, zarówno pospolici przestępcy, jak i dezerterzy łączyli się w grupy, czyniąc je jeszcze bardziej niebezpiecznymi.

Różnie się do dezerterów odnoszono – czasem z pewną wyrozumiałością, bo z każdej niemal wsi ktoś poszedł na wojnę. Bywało, że chłopi dawali zajęcie pojedynczym zbiegom w zamian za schronienie i pożywienie, przeganiając w miarę możliwości większe ich grupki awanturujące się w karczmach, wywołujące bijatyki gdzie popadnie i włamujące się do domów. Bywało, że przygarnięci dezerterzy oddawali się kłusownictwu i kradzieżom drewna opałowego z królewskich lasów na potrzeby społeczności. Bywali cennymi towarzyszami w nadzwyczaj rozpowszechnionym przemycie, bez którego w niektórych rejonach, jak w Pirenejach, lokalna gospodarka mogłaby wręcz ulec zapaści. Częstokroć lokalne społeczności tolerowały ukrywających się pomiędzy nimi dezerterów. Również wałęsające się bezładnie grupy poborowych, którzy porzucili armię jeszcze przed dotarciem do swoich oddziałów, o ile nie popełniali poważniejszych wykroczeń. Stali się stałym elementem krajobrazu, a również przedmiotem napaści regularnych bandytów. Poborowi zazwyczaj na własną rękę i samotnie musieli dotrzeć do oddziałów, do których zostali powołani, przeważnie zaopatrzeni w zapas pieniędzy na drogę, premię za zaciągnięcie, naiwni i niedoświadczeni stanowili doskonały i łatwy cel. Morderstwa i gwałty nie należały do rzadkości, w odległych prowincjach nikt nie mógł czuć się całkowicie bezpiecznie. Szczególnie gwałty wzburzały wieśniaków, i to na tyle mocno, że niekiedy potrafili sami, bez pomocy sił rządowych, tropić złoczyńców z zamiarem zemsty. Kiedy w 1802 roku na farmie Sainte-Croix niedaleko Die znaleziono dwie kobiety i dziecko pobite na śmierć, egzekucja schwytanych niedługo później dezerterów stała się niemal świętem.

Hordy dzikie

W roku 1795 mnożyły się doniesienia o zastępach dezerterów zjednoczonych z pospolitymi przestępcami plądrującymi Pas-de-Calais. „Bande de Salembier”, licząca około sześćdziesięciu kobiet i mężczyzn, dokonała wielu rozbojów, morderstw, napadała na wsie, nie oszczędzając kościołów ani tych, którzy się w nich schronili. Banda przemieszczała się szybko, uderzała w małych grupach nocami. Podobnie zachowywały się i inne, równie liczebne, gangi na północy; podobne wieści napływały i z innych części kraju. Ruchawki i rozbójnictwo były powszechne. Niektórzy przywódcy panoszących się po prowincjach band zyskali sobie status bohaterów ludowych. Obrośli legendą, jak Jean-Pierre Boussin, który gdziekolwiek się pojawił, mógł liczyć na strawę i napitek. Lądowy pirat-gawędziarz chętnie opowiadał o swych niezwykłych przygodach.

W roku 1798 w departamencie Lot-et-Garonne zgraja czterdziestu dezerterów opanowała na długi czas wiejską gospodę, czyniąc z niej punkt wypadowy dla siania spustoszenia po okolicznych farmach i terroryzowania każdego bez wyjątku. Mniejsze grupy dezerterów upodobały sobie stodoły leżących na uboczach gospodarstw, nawet jeżeli te nie były opuszczone. Chłopi musieli się pogodzić z obecnością nowych mieszkańców, większe powody do obaw mieli młynarze, zazwyczaj jedni z majętniejszych członków społeczności. Dodatkowo wiecznie podejrzani o ukrywanie żywności w czasach głodu. W głodującym Paryżu słowo „młynarz” było wręcz obelgą.

Dezerterzy z armii republikańskiej nierzadko pozostawali wierni swoim mundurom, nie pozbywali się ich, otaczał je „nimb chwały”. Pomagały im też w wymuszeniach, zastraszaniu lokalnej społeczności i wywieraniu na nią wpływu. Poza „oficjalnym rekwirowaniem” zapasów zdarzały się sytuacje osobliwe, jak w roku 1794, kiedy grasująca w okolicach Chauny horda dobrze uzbrojonych dezerterów zniszczyła zapasy zboża, po czym zakazała farmom zatrudniania parobków na czas zbiorów, dopóki oni – dezerterzy nie dokonają żniw na własny użytek.

Zdarzało się, że chłopi przyłączali się z własnej woli do czeredy dezerterów, kiedy ta brała sobie za cel napaści darzone niechęcią obiekty państwowe, jak siedziby Jakobinów. Ataki na posterunki pocztowe, magazyny broni, dyliżansy zaopatrzeniowe chłopstwa nie pociągały, ale też nie były stanowczo potępiane, co pozwalało bandytom liczyć na okazjonalną pomoc ludności w ukrywaniu rannych. O ile cele wypadów wybierano starannie, tak by nie stały w kolizji z życiem wieśniaków, z pewną tylko przesadą powiedzieć można, że bandy żyły z nimi we względnej symbiozie. W czasie Białego Terroru, po straceniu Robespierre’a, nasiliły się ataki dezerterów na przedstawicieli władz, każdego powiązanego z reżimem, kto miał pecha znaleźć się z dala od bezpiecznego miasta. Bardziej nasycone żądzą odwetu niż nadzieją na realny łup. Nieraz watahy dezerterów kryły się w okolicach swych rodzinnych miejscowości. Ludzie utrzymywali ostrożnie potajemny kontakt z bliskimi, znali poczynania oficjeli i pałali do nich głęboką, mniej lub bardziej uzasadnioną, nienawiścią, w której odbijało się ich położenie. Ginęli burmistrzowie zbyt gorliwie służący rewolucji, podczas nocnych rajdów zaciekle niszczono własność i mienie prominentów sprzyjających władzy, jak winnice w departamencie Gironde.

Wraz z klęską Napoleona i stopniowym uspokajaniem sytuacji w kraju plaga dezerterów stopniowo malała. Jednak długo jeszcze pozostali groźnym elementem wichrzycielskim kryjącym się po lasach.

  

Maciej Polak


Źródła:

  1. Alan Forrest „Conscripts and Deserters: The Army and French Society During the Revolution and Empire” Oxford University 1989
  2. Eugène-François Vidocq „Pamiętniki” Warszawa-Kraków 2015
  3. Michael Howard „Wojna w dziejach Europy” Warszawa-Kraków 1990

Przypisy:

  1. Vidocq, str. 25-26
  2. tamże, str. 28
  3. Howard str. 114